środa, 28 czerwca 2017

Róża ucierana

Dzisiaj będzie o najsłodszym i najbardziej aromatycznym przysmaku jaki mogę sobie wyobrazić: płatkach róży ucieranych z cukrem. To coś, co niemal każdy kojarzy z "babcinym domem" mimo, że nie każdego babcia akurat ten przysmak przygotowywała. Moja chyba nie... pamiętam raczej, że ucierała poziomki z cukrem, albo po prostu zasypywała cukrem. Takie ucierane płatki to ciocia moja robi. Nie ma jednak dla mnie znaczenia kto to robił, znaczenie ma to, że i ja i mąż kojarzymy zapach róż ze spokojem, błogością, dzieciństwem i czymś niezwykle pysznym i na wyjątkowe okazje. A że w tym roku pogoda różom w końcu sprzyja, to i kwitną wielkimi kwiatami. Specjalnie do takich celów kulinarnych kupiłam trzy odmiany: Rosa Mundi/Versicolor (najstarsza znana odmiana), Rose de Recht i Rosaraie de l'Hay. Ta ostatnia miała tylko dwa kwiatki na razie, ale dwie poprzednie po prostu zaszalały! I nareszcie jest wystarczająco dużo płatków 😊 Jest jeszcze jedna rzecz, z jaką kojarzę płatki róż: spokój. Nie da się ich ucierać pospiesznie, mimo że nie powinno się zwlekać i od razu po zebraniu zabrać się do roboty. Jednak makutra i kulka mają w sobie coś, co wprowadza w spokojny rytm, niemal trans.

Nie sprawdzałam przepisów, zrobiłam z pamięci. Płatkom obcięłam białe końcówki, bo pamiętałam, że dają gorycz. Upchnęłam delikatnie w szklance i dałam tyle samo cukru.


Żeby się łatwiej ucierało dałam łyżeczkę soku z cytryny. I ucierałam około 10minut. Potem przez chwilkę ucierał Junior, a potem mężu jeszcze kilka minut. Masa była nadal za sucha, więc dodałam kilka poziomek i to było to! Po chwili miałam gęstą cukrową masę pachnącą nieziemsko 😄


 Zapakowałam do maluśkich słoiczków... ze szklanki płatków i szklanki cukru wychodzi w zasadzie szklanka pychoty 😊


Rose de Recht  po lewej, Rosa Mundi/Versicolor po prawej
  

wtorek, 27 czerwca 2017

Kaczy patrol


Ślimaki bezskorupowe doprowadziły mnie do granic wytrzymałości psychicznej, sięgnęłam więc po tajną broń... Poznajcie Balbinę (ta z ciemną głową, mocno zestresowana)  i Zenulę (jasnobrazowa i spokojna niczym Zen). To nasz nowy Patrol Ślimakowy zwarty i gotowy, dwa biegusy indyjskie 😁 Przyjechały z nami spod Warszawy, z tego samego miejsca co Mruczka, nasza pierwsza kotka, i zamieszkały w dawnym domku zabaw Juniora. Chłopaki dzielnie przerabiali go dwa dni wstawiając w okienka metalową siatkę i dorabiając podłogę (zabezpieczenia antylisowe i antykunowe). Jesienią domek wyląduje w stodole, a na razie stoi w cieniu drzew obok kompostownika.

Miałam plan, że będą sobie dziewczyny spokojnie łazić po podwórku, a jak będzie potrzeba to je dam do warzywnika, który odgrodzony jest tzw leśną siatką, coby się tam nam pies nie panoszył. Jednak Lotka dziś po ich wypuszczeniu natychmiast zagoniła je do warzywnika - się okazało, że biegusy są cienkie i jak pingwinki pod wodą tak one nurkują bez problemu w oka takiej siatki i w ułamku sekundy są po drugiej stronie, w warzywniku! Tam zrobiły sobie kwaterę główną w kręgu brzózek pod huśtawką gdzie pozostały w przestrachu przed Lotką cały dzień robiąc krótkie wypady wgłąb warzywnika. A koty dopiero je zwąchały,  więc zobaczymy co będzie 😊


niedziela, 18 czerwca 2017

Post ślimakowy

Jak już większość z Was wie jestem weteranką walk z gołymi ślimakami. Tymi oślizgłymi, bez domków. Wypróbowałam już chyba wszystkie typowe i mniej typowe sposoby. Z wyjątkiem najczęściej polecanego, czyli posypywania drani solą, bo mimo całej mojej na nie złości i odrazy jaką we mnie budzą wydaje mi się ten sposób nieludzki. Moje ślimaki są abstynentami, coli nie lubią,  specjalistyczne eko-środki kupne omijają chichocąc pod czułkami, po popiele drzewnym czy trawie spod kosiarki ślizgają się aż się świeci, jak tylko toto lekko namoknie (a wystarczy jedna górska noc!). Ostatnio usłyszałam o podsypywaniu roślin fusami po kawie. Podsypuję, nie zaszkodzi, a może im życie utrudni.
Na razie efektów spektakularnych nie widzę, więc wytrwale codziennie rano i wieczorem, a kiedy pada to i częściej, idę na "ślimaczy patrol". Kłaniam się grządkom i zbieram ślizgacze do słoika. Wynoszę potem na łąkę za płot zakładając, że zanim ślimak pokona te powrotne kilkanaście metrów to skończy mu się siła bądź jego mokre życie dobiegnie końca. A może dopadnie go jakiś jeż czy inny padalec (zanim nie zje tegoż moja kotka). Czasami mi się już po ciemku nie chce i zostawiam taki słoiczek dnem do góry na trawniku, a rano okazuje się, że część ślimaków ma zdolności filtrowania się przez szkło i bezczelnie znikła, a część po prostu zdechła.
Jako że jednak nie mogę być w ogrodzie nieustannie, szczególnie nocą, a nocą ludek ślimaczy najaktywniejszym jest i największe szkody czyni, okrywam co większe przysmaki słoiczkami i połówkami plastikowych butli. Fasola tyczna, cukinie, kabaczki i ogórki potrafią dosłownie zniknąć tuż po wykiełkowaniu, albo nie zdążają nawet wykiełkować jeśli ich nie ochronię. Posadzone z rozsady spotyka ten sam los. Zatem idąc na patrol wieczorem każdą sadzoneczkę czy sieweczkę przykrywam słoikiem, a rano odkrywam. Tak długo aż łodyżki im nie stwardnieją, albo nie podrosną na tyle, ze się już w słoikach nie mieszczą. Wtedy też przestają smakować ślimakom. Ogród w tym czasie wygląda nieco marsjańsko, ale ja przynajmniej mogę spać spokojniej :D

Po lewej cukinie i kabaczki pod butlami plastikowymi, po prawej ogórek pod słoikiem 0,54l. Nie ma znaczenia, ze nie ma dostępu powietrza, ani nie trzeba się obawiać, że się zaparzą, bo po pierwszena dzień zdejmuję, po drugie u nas na 650mnpm noce nawet latem są po prostu chłodne. Nawet dobrze im takie szklarenkowanie robi, bo bywa, że temperatura nawet teraz w czerwcu spada nocą do10C, a ogórki czy cukinie wolą ciepełko...

pod tą kopułką kiełkuje dynia piżmowa.

cukinia Atena Polka, na tyle duża, że można ją bezpiecznie pozostawić bez okrycia na noc.

sobota, 17 czerwca 2017

Wracam z miasta

Wracam z miasta . Po suuuper spotkaniach, wódce, winie, ciastach, gadniach, ploteczkach,gwarze. Po tym wszystkim czym jest miasto. Po prędkości, kolorach, ludziach, ilości, wielkości, różnorodności . I wysiadam z samochodu w deszczu, w mokrą mgłę czy inny czort, ale przylega toto do wszystkiego i wciska się w człowiecze jestestwo i wątpliwości obleiając swym zimym wszędobylskim mokrym istnieniem. Śmierdzącym psem przylepia się miłośnie do mnie, a po chwili zamienia się w mruczenie zniecierpliwione nienakarmionych dwóch kocic. I w zupełnie bezczelnej lekkości przenosi mnie z miejskiego "jezusmaria mam was w dupie, dajcie wy mnie święty spokój" w moje organiczne i głę bokie bycie TU. I zamiast szukać ukojenia i suchości w cywilizacyjnym postępie elektrycznego czajnika (w sumie nie bo kurde mój jednak jest na gaz), rzucam chłopakom "idę sprawdzić ogród" i oni wiedzą o co cho. Mokry pies pod suchym ręcznikiem czeka (nie)cierpliwie na mój powrót, kuchnia spieszy się z nagrzaniem płyty żeby spełnić swój herbaciany obowiązek, a ja w pijanym miastem widzie sprawdzam bezwstydnie stan pod liśćmi cukinii, oglądam osłony słokikowe fasoli i macham z daleka pomidorom. Dziś muszą radzić sobie same. Jaśmin z lawendą i słodką pomarańczą czekają na mnie z gorącą kąpielą, w której może na chwilę zniknie moja wściekłość na gołe ślimaki. I tęsknota za alaskańskim odludziem. Mam Beskid. Jest ok. Dziś.

piątek, 16 czerwca 2017

Szałwiowe pomysły

Szałwię posialiśmy z Juniorem dwa lata temu. Kilkanaście nasionek w doniczce. Wykiełkowało KAŻDE i nagle trzeba im było znaleźć miejsce! Jako, że towarzystwo szałwi lubią róże, i jest to klasyczne angielskie zestawienie, posadziłam maleńkie wtedy sadzoneczki wokół moich Angielek Davida Austina (będę jeszcze o nich pisać). W zeszłym roku ładnie się rozrosły, a w tym roku zaszalały i kwiatów jest na tyle dużo, że bez żalu rwałam do nalewki.

Zeszłej jesieni zrobiłam na próbę tylko jedną butelkę, nie wiedziałam za bardzo jakiego smaku się spodziewać. Na pewno nie jest to trunek do picia dla przyjemności, chyba że ktoś lubi mocne nuty goryczkowe i ziołowe. Jednak nie tylko smak się liczy: to świetne lekarstwo na bolące gardło, na początek przeziębienia z gorączką, podniosła mnie na nogi już kilkakrotnie. Dlatego w tym roku robię więcej, mam z czego. Tym razem zamiast cukru dodam miodu, co wzmocni przeciwgorączkowe i przeciwbakteryjne właściwości nalewki.





PRZEPIS NA NALEWKĘ

40 listów szałwii lekarskiej
1-2 łyżki kwiatów
pół szklanki cukru trzcinowego/miodu (jaki kto lubi, ja dam lipowy)
skórka obrana z pół cytryny
0.75l wódki 40% (u mnie rządzi czysty Krupnik)

Do zamykanego szczelnie słoja wkładamy liście, kwiaty, skórkę i cukier (jeśli wolimy dać miód to go w tej fazie NIE dajemy) i zalewamy wódką. Odstawiamy w słoneczne miejsce na tydzień, codziennie potrząsamy. Potem zostawiamy w spokoju na kolejny tydzień do 10 dni. Odcedzamy, TERAZ dodajemy miód i wlewamy do butelek. Dajemy odpoczać i dojrzeć trunkowi 6-8tygodni w spokoju, ja po prostu znoszę do piwnicy i zapominam :) Na zdrowie.


Dla Juniora będzie olej szałwiowy  (robię też dziurawcowy, ale o nim jak zakwitnie dziurawiec) jako że jemu nalewki jeszcze jednak nie zapodam. Olej będzie na złagodzenie bólu gardła i też w razie kłopotów trawiennych. W słoju należy upchnąć ciasno liście i kwiaty szałwii i zalać dobrym olejem lub oliwą. Zakręcić szczelnie, postawić w słonecznym miejscu na dwa tygodnie i CODZIENNIE potrząsać około minutę. Po tym czasie przecedzić, odcisnąć liście i trzymać w chłodnym miejscu w ciemnym szkle. Trwałość ma taką jaką miał wyjściowy olej. Podaję łyżeczkę co kilka godzin i przed snem jeśli na gardziołko, a na trawienie to w miarę potrzeby, jednak dziecku nie więcej niż łyżeczkę jednorazowo.

czwartek, 15 czerwca 2017

Nie-winnie jeszcze

Trzy lata temu kupiłam dwie sadzonki winorośli. Baaaardzo długo wybierałam, żeby pasowały do naszego trudnego górskiego klimatu, zimnych zim, żeby jedna miała owoce jasne, a druga ciemne. Miały być deserowe, słodkie. Zamawiam zwykle przez internet, mam już swoje ulubione sklepy, ukochanych dostawców. Tym razem był to jeden z tych momentów, który w końcu sprawił, że dany sklep ulubionym już nie jest. Najpierw się okazało, że jednej odmiany nie ma, ale mogą podmienić inną, podobną. Potem jak już przyjechały, to etykietki nie były na roślinach bo najwyraźniej odpadły w transporcie, więc i tak nie wiem, która jest która. Po posadzeniu pierwszej zimy jedna sadzonka prawie zamarzła, a kolejnego lata ukochały ją sobie szczypawki i poodcinały większość liści. Tej wystartowała bardzo powoli, myślałam, że już z niej nic nie będzie, za to druga ruszyła jak szalona. Trzeba było zdecydować, i to szybko, na czym ją rozpiąć. I moje chłopaki podjęli wyzwanie i popełnili praktyczną formę drewniano-drutową, jak w winnicy jakiej :D Teraz muszę się pouczyć nieco o prowadzeniu winorośli. Ale najpierw niech choć jeden owocek zobaczę ;)

z prawej widać tę bidę co ledwo przetrwała